The Cure i Robert Smith - dziwacy i outsiderzy muzyki
Robert Smith to dziwak i outsider, który chyba nigdy w życiu nie używał grzebienia. To również indywidualista, dzięki któremu dzisiaj możemy słuchać muzyki zespołu The Cure.
Kapela Roberta jest kapelą zupełnie wyjątkową, nie mieszczącą się w żadnych schematach, trudną do określenia gatunkowo, niejednorodną, a jednak na swój sposób spójną. Swój sukces zawdzięcza nie tylko talentowi muzyków składających się na nią, ale też zwyczajnej pracowitości i bezkompromisowości. The Cure nigdy nie aspirowali do bycia gwiazdą, tymczasem tą gwiazdą zostali.
Robert Smith od samego początku miał wyraźny, jasno określony pomysł na zespół. Jego częścią było konsekwentne nie uleganie żadnym modom i marketingowym wymogom rynku. Muzycy nigdy na przykład nie wypuścili żadnego singla z myślą o natychmiastowym, komercyjnym sukcesie, zawsze stawiali własne, twarde warunki. Byli też wyzwaniem dla skłonnej do ulegania przyzwyczajeniom publiczności, karmiąc ich płytami zupełnie od siebie różnymi.
Fani jednak byli i są do tej pory wierni. The Cure powstali w roku 1976. Rozpoczynali więc w czasach gorących, gdzie wybrzmiewały punkowo-rockowe, agresywne manifesty, wzywano do anarchii i buntu.
The Cure pierwszą płytą niejako wpisali się w ten nurt, brzmiąc bądź co bądź punkowo. Postać wokalisty była jednak dość podejrzana jak na tamte klimaty. Robert pochodził z klasy średniej, jego życie rodzinne układało się wzorowo, rodzice nie naciskali na jego pewną przyszłość i racjonalne wybory. Mówili: „rób to, czego pragniesz” i dawali synowi pełne wsparcie. Z pokoleniem punkowym wokalistę The Cure łączyła jednak jedna cecha – Robert żywił ogromna niechęć do pracy. „Na nikogo nie będę harował” mówił. Stąd pomysł na karierę muzyczną. Pierwszy singiel The Cure („Killing An Arab”) został wydany w 1978 roku. Inspirowany twórczością Alberta Camusa (tego od „Dżumy”), wzbudził zaciekawienie. Muzyka zespołu z jednej strony brzmiała dość znajomo, z drugiej wnosiła całkiem nowe brzmienie. Zaczęto mówić o nowej fali.
Pierwszą płytę promował chyba najsłynniejszy utwór kapeli, czyli „Boys Don’t Cry”. To również jedna z najradośniej brzmiących kompozycji zespołu. Kolejne płyty dawały jednak do zrozumienia, że The Cure przestaną się już uśmiechać - najpierw pesymistyczny album „Forest”, później zaduma na płycie „Fait”, aż w końcu głęboko dojmująca, mroczna i skrajnie depresyjna „Pornography”. Po wydaniu czwartej płyty zespół się rozpadł, na szczęście jedynie na chwilę. Dwa lata później powrócił w nowej jakości, odżegnując się tym samym od najczarniejszego okresu w swojej twórczości. I choć jego kompozycje nadal traktowały o śmierci i bólu, to pojawiały się w towarzystwie utworów wesołych, ale niebanalnych i inteligentnych. Elementy elektroniki, psychodela – to znaki rozpoznawcze zespołu.
The Cure wydali trzynaście płyt, ostatnią w roku 2008. Swoją stylistykę zmieniali parokrotnie, a mimo to wciąż pozostawali tym samym zespołem. Najsłynniejszymi utworami zespołu są: wcześniej wspomniane „Boy’s Don’t Cry”, „Friday I’m in Love” oraz „Just Like Heaven”. The Cure ma jednak do zaproponowania o wiele więcej, muzyczne perełki, zabawę dźwiękiem i mieszanie stylistyk. Robert skończył w tym roku 52 lata. Mimo że izoluje się od świata i wiele mówi o „udręce istnienia”, wzbudza raczej sympatię. Żyje w związku małżeńskim od 1988 roku, nie ma jednak dzieci. „Nie wiem, jak miałbym je wychować” – mawiał swego czasu.
Robert Smith od samego początku miał wyraźny, jasno określony pomysł na zespół. Jego częścią było konsekwentne nie uleganie żadnym modom i marketingowym wymogom rynku. Muzycy nigdy na przykład nie wypuścili żadnego singla z myślą o natychmiastowym, komercyjnym sukcesie, zawsze stawiali własne, twarde warunki. Byli też wyzwaniem dla skłonnej do ulegania przyzwyczajeniom publiczności, karmiąc ich płytami zupełnie od siebie różnymi.
Fani jednak byli i są do tej pory wierni. The Cure powstali w roku 1976. Rozpoczynali więc w czasach gorących, gdzie wybrzmiewały punkowo-rockowe, agresywne manifesty, wzywano do anarchii i buntu.
The Cure pierwszą płytą niejako wpisali się w ten nurt, brzmiąc bądź co bądź punkowo. Postać wokalisty była jednak dość podejrzana jak na tamte klimaty. Robert pochodził z klasy średniej, jego życie rodzinne układało się wzorowo, rodzice nie naciskali na jego pewną przyszłość i racjonalne wybory. Mówili: „rób to, czego pragniesz” i dawali synowi pełne wsparcie. Z pokoleniem punkowym wokalistę The Cure łączyła jednak jedna cecha – Robert żywił ogromna niechęć do pracy. „Na nikogo nie będę harował” mówił. Stąd pomysł na karierę muzyczną. Pierwszy singiel The Cure („Killing An Arab”) został wydany w 1978 roku. Inspirowany twórczością Alberta Camusa (tego od „Dżumy”), wzbudził zaciekawienie. Muzyka zespołu z jednej strony brzmiała dość znajomo, z drugiej wnosiła całkiem nowe brzmienie. Zaczęto mówić o nowej fali.
Pierwszą płytę promował chyba najsłynniejszy utwór kapeli, czyli „Boys Don’t Cry”. To również jedna z najradośniej brzmiących kompozycji zespołu. Kolejne płyty dawały jednak do zrozumienia, że The Cure przestaną się już uśmiechać - najpierw pesymistyczny album „Forest”, później zaduma na płycie „Fait”, aż w końcu głęboko dojmująca, mroczna i skrajnie depresyjna „Pornography”. Po wydaniu czwartej płyty zespół się rozpadł, na szczęście jedynie na chwilę. Dwa lata później powrócił w nowej jakości, odżegnując się tym samym od najczarniejszego okresu w swojej twórczości. I choć jego kompozycje nadal traktowały o śmierci i bólu, to pojawiały się w towarzystwie utworów wesołych, ale niebanalnych i inteligentnych. Elementy elektroniki, psychodela – to znaki rozpoznawcze zespołu.
Dodaj komentarz
Aby komentować pod zarezerowanym, stałym nickiem, bez potrzeby logowania się za każdym wejściem, musisz się
zarejestrować lub zalogować.